Wiem, że
Płynące Wieżowce przepłynęły już przesz wszystkie media i zdążyły wywrócić się
do góry brzuchem, ale traf chciał – że obejrzałem je dopiero wczoraj. Przyznam,
że nie spodziewałem się fajerwerków - i słusznie. Jeśli idę do kina i jedyne co
wiem to, to że zobaczę „film o gejach”, to powinienem się nad tym głębiej
zastanowić. Wiem, że homoseksualiści mają ciężko w Polsce, borykają się z
brakiem akceptacji i często niechęcią ze strony społeczeństwa – i taki chyba
morał płynie z tego filmu: „Jest chujowo, więc lepiej sobie odpuśćmy i
wyjebane.” Celowo użyłem przekleństw, bo one również pojawiały się w tym filmie
dość często – o ile nie mam nic przeciwko, gdy służą podkreśleniu emocji,
pokazaniu dynamiki akcji, cokolwiek, ale kiedy słyszę je ni stąd, ni zowąd w
najróżniejszych momentach – to film zaczyna mi się jawić jako trochę „na siłę”.
I to jest właśnie mój główny zarzut, „Płynące Wieżowce” były przede wszystkim
nieprawdziwe. Brakowało mi chemii, pożądania i jakiś głębszych uczuć między głównymi
męskimi postaciami. Więcej emocji dostarczyła mi relacja jednego z bohaterów z
jego matką! Właśnie, o ile role męskie średnio się sprawdziły, to moim zdaniem
te kobiece były bardzo dobre! Marta Nieradkiewicz i Katarzyna Herman pokazały
klasę!
Jako osoba
głęboko wierząca we wszelką równość, sam nie uważam homoseksualizmu za coś
nadzwyczajnego, więc nie może on funkcjonować jako atut. Orientacja seksualna
nie jest dla mnie kryterium przy ocenie człowieka, dlatego nie może być też
kryterium przy ocenie filmu! Myślę, że jako Polacy potrzebujemy odrobinę zmiany
mentalności, bo powinno się produkować filmy o miłości, wojnie, kosmosie – czy
co kto tam lubi, anie o orientacji
seksualnej. Wychodząc z kina, chciałbym czuć jakąś wartościową myśl kołaczącą w
mojej głowie, a nie rozkładać na czynniki pierwsze beznadziejność mniejszości
seksualnej. Bo możecie być homo-, hetero- bi-,
a- - i powinno to być bez znaczenia – tacy już jesteście, ludzie muszą to
przełknąć i zaakceptować.
PS Jeśli chodzi o wątek homoseksualny,
to zdecydowanie bardziej polecam filmy Xaviera Dolana, bo to kino na naprawdę
światowym poziomie!
W niedzielny poranek obudziłem
się cały zakatarzony, z okropnym bólem gardła i wtedy wiedziałem – to oficjalne,
dopadło mnie pierwsze jesienne przeziębienie!W tym roku mam dużo szczęścia, bo zazwyczaj choroby atakowały mnie w
jeden z długich weekendów(to już chyba tradycja, że 11 listopada spędzam w
łóżku – oby nie tym razem, bo mam już kupione bilety na koncert Crystal
Fighters!). Jako, że siedzę w domu i dysponuję ogromem wolnego czasu, możecie polecić mi jakieś ciekawe
filmy lub książki(ostatnio preferuję te o przygnębiającej tematyce).
Dzisiaj postanowiłem zaprezentować Wam mój ulubiony sweter na chłodniejszą pogodę. Pojawia się on na moim blogu za każdym razem, gdy robi się naprawdę zimno i czuję, że będzie mi towarzyszył jeszcze przez co najmniej kilka lat! Dobrałem do niego zieloną parkę, ciepły szalik, czarne spodnie i martensy. Żeby nie było tak szaro i buro, pod spód włożyłem bordową koszulę w kwiaty, voila!
Kilka dni temu miałem okazję
obejrzeć w kinie „Życie Adeli - Rozdział 1 i 2” – zdobywca Złotej Palmy w Cannes, to nadal – jak
na polskie warunki, dość kontrowersyjna propozycja. Podczas sceny ostrego seksu
pomiędzy dwiema bohaterkami, ktoś krzyknął na cały głos „lezby”. Świadczy to
chyba tylko o niezwykle niskim poziomie wychowaniai pewnym ograniczeniu umysłowym, bo ten obraz
to nie film o „lezbach”, a o miłości. O pięknym, namiętnym uczuciu i o
różnicach między ludźmi, które kładą się cieniem na relacji głównych bohaterek.
Film trwa aż trzy godziny, co dla niektórych może być sporym minusem, lecz mi
wcale się nie dłużył i urzeczony oglądałem do samego końca(jedynie zakończenie
trochę mi nie podpasowało, ale to już chyba osobista sprawa).
Sorry guys, this time no text in english again, but I promise it will be next time!
Trzeci kubek kawy, a powieki nadal opadają mi pod własnym
ciężarem. Znacie taki rodzaj zmęczenia, że wszystko wydaje Wam się
surrealistyczne - tak jakby w krzywym zwierciadle? Ja mam tak od kilku dni! Dodatkowo
ostatni wyjazd do Warszawy trochę skomplikował sprawę, bo narobiłem sobie sporych
zaległości w szkole...
Jednakże, mam też powody do radości - udało mi się ogarnąć
na początek kwietnia wyjazd do Paryża! Nawet nie wiecie jak bardzo cieszę się
na myśl, że wreszcie odwiedzę to słynne miasto! Obiecuję, że będę robił mnóstwo
zdjęć i zrobię wam piękną relację z mojego pobytu(tak, tak, wiem, że tak samo
mówiłem o Londynie, ale póki co nie mogę się jakoś za to zabrać!).Ostatnio przeczytałem bardzo intrygującą książkę, więc dzisiaj uraczę was recenzją, o!
W mroźny, zimowy poranek
Sylwia Plath przygotowała śniadanie dla swoich dzieci, następnie wróciła do
kuchni, zamknęła drzwi, a szparę pod nimi wyłożyła mokrymi ubraniami. Otworzyła
piekarnik, włożyła do niego głowę i otruła się gazem. Miesiąc wcześniej wydała swoją jedyną powieść
„Szklany Klosz”.
Pewnie nie zdziwicie się, że w
momencie kiedy poznałem biografię tej autorki, od razu zapragnąłem przeczytać
jej książkę. Udało mi się ją dostać w miejskiej bibliotece i kiedy zacząłem
czytać – pochłonęła mnie całkowicie.
Jeśli kiedykolwiek czuliście,
że nie przynależycie. Jeśli nie wiecie co zrobić ze swoją przyszłością, nie
macie pojęcia do czego dążycie. Jeśli miewacie napady złego nastroju,
melancholii, depresji. To zdecydowanie książka dla was.
Główna bohaterka Esther
Greenwood to prymuska z wielkimi ambicjami. Właśnie wygrała stypendium i
wyjechała na wymarzony staż do Nowego Jorku w jednym z czołowym pism kobiecych.
Blichtr wielkiego miasta, przyjęcia, bankiety, ekskluzywne kolacje, pokazy mody
– wszystko o czym kiedykolwiek marzyła, a mimo to nie jest w pełni szczęśliwa.
Patrzy na wszystko z boku, z dystansem, jakby przez „szklany klosz”, który
uniemożliwia jej przeżywanie w pełni swojego życia. Mimo, że jest osobą silną,
zdecydowaną, która sama wywalczyła wszystko co ma, nagle – kto z nas nie zna
tego uczucia – wydaje jej się, że utraciła kontrolę nad swoim życiem. Perspektywa
nieuchronnie zbliżającego się powrotu do domu, oczekiwania i marzenia, które
rozwiały się w zderzeniu z rzeczywistością, sprawiają, że Esther powoli zaczyna
się wyłączać.
Gdy nie dostaje się na
wymarzony kurs pisarski i musi wrócić do domu, coś w niej pęka. Nie
może spać, przestaje jeść, a co przeraża ją najbardziej – nie potrafi napisać
ani słowa. Wystraszona i załamana, że straciła swój talent zaczyna pogrążać się
w czarnych myślach, aż w końcu postanawia odebrać sobie życie.
„Szklany Klosz” to genialne
stadium przypadku ciężkiej choroby psychicznej, warto też wspomnieć o genialnym
stylu autorki i umiejętnie wykreowanej postaci, z którą większość z pewnością
będzie się utożsamiała. Gorąco polecam!
Dziś taki minipost! Zdjęcia zostały wykonane
jakieś półtora tygodnia temu podczas spaceru po parku - niestety chyba nie
prędko znów się tak ubiorę, gdyż jesień zadomowiła się w Białymstoku na dobre.
Oczywiście, nie jest to zła wiadomość, bo mogę wyciągnąć z szafy ciepłe,
wełniane swetry, bluzy, szaliki i wszystkie inne rzeczy, które uwielbiam, a nie mogłem ich nosić latem. Nie wiem dlaczego, ale ciągle mam dziwne przekonanie, że potrafię
się ubrać znacznie lepiej w zimniejsze pory roku.
Wczoraj byłem w kinie na
filmie „Czas na miłość” i nasunęła mi się na myśl pewna konkluzja. Z filmami
jest podobnie jak z miłością. Czasami wiesz, że nic z tego nie będzie i po
prostu przerywasz oglądanie w połowie. Kiedy indziej trafiacie do „friend zone”
– spędzacie razem nudne wieczory lub towarzyszycie sobie przy obiedzie, lecz
nie jest to zbyt porywające uczucie. Ale niezwykle rzadko trafiają się takie
filmy w których zakochujecie się od pierwszego wejrzenia, mija kilka sekund, a
wy już wiecie, że obejrzycie go do samego końca z wypiekami na twarzy, choćby
miał wam eksplodować pęcherz. Dosłownie. Po seansie czułem fizyczny ból, ale
wracając do tematu „Czas na miłość” mnie po prostu zachwycił.
To opowieść o
dwudziestojednoletnim Angliku, który pewnego dnia dowiaduje się od ojca, że
mężczyźni w jego rodzinie mogą podróżować w czasie. Oczywiście rodzi to
niezliczoną gamę możliwości, jak i również wiele problemów. Gdy Tim poznaje
uroczą Mary(Rachel McAdams) i zdobywa jej numer telefonu, a następnie cofa się
w czasie by pomóc swojemu przyjacielowi, okazuje się, że numer zniknął z
telefonu, a dziewczyna w ogóle nie pamięta chłopaka, gdyż w tej rzeczywistości
jeszcze się nie poznali.
Świetnie wykreowane postacie( znakomity Bill Nighy,
przeurocza Rachel McAdams i moje, nowe odkrycie Lydia Wilson!), brytyjski humor
i odrobine melancholii tworzy recepturę na komedię idealną. Polecam!
Dzisiaj mniej zdjęć, a więcej tekstu. Jako, że powoli
żegnamy lato, postanowiłem nałożyć na siebie coś melancholijno-sentymentalnego –
i właśnie takie wydały mi się róże na mojej nowej koszulce. Lubię smutne filmy,
powolne ballady i przygnębiające historie bez happy endu. Nie wiem jak to
działa, ale to właśnie one najbardziej mnie poruszają i sprawiają, że czuję
emocje tak prawdziwe, że niemalże mogę je uchwycić i trzymać w dłoniach. To
chyba właśnie dlatego tak bardzo spodobało mi się najnowsze allenowskie dzieło:
Janette, a raczej Jasmine – jak zwykła nazywać siebie
tytułowa bohaterka najnowszego filmu Woody’ego Allena „Blue Jasmine”- prowadziła życie o którym każdy z nas marzy.
Mieszkała w Nowym Jorku, wystawiała szykowane przyjęcia, odwiedzała galerie
sztuki, od czasu do czasu zajmując się szeroko pojętą filantropią. Nie musiała
pracować, bo przy boku bogatego męża miała wszystko, czego zapragnęła. Do
czasu. Gdy na jaw wychodzą przekręty finansowe jej małżonka, on sam trafia za
kratki a Jasmine – bez grosza – przeprowadza się do ubogiej siostry
mieszkającej w San Francisco.
Główna bohaterka przechodzi przez ciężkie załamanie nerwowe –
momentami traci oddech, mamrocze do siebie na ulicy i miewa ataki panik. Obserwujemy ją, gdy próbuje
poskładać swoje życie na nowo w San Francisco, nadal nie godząc się z
drastyczną zmianą statusu społecznego. W głównej roli fenomenalna Cate Blanchett, która jako
neurotyczna, znerwicowana i nadmiernie egzaltowana Jasmine sprawdza się
znakomicie.
Ostatnim filmem Woody’ego Allena, który widziałem byli „Zakochani
w Rzymie” i – moim zdaniem – „Blue Jasmine” bije go na głowę. Fakt, nie jest to
typowa komedia – śmiech momentami zamiera w gardle, pojawia się konsternacja,
gdy oglądamy jak bezradna bohaterka nie potrafi poradzić sobie ze swoim życiem
i pogrąża się coraz bardziej nieuchronnie zmierzając w kierunku katastrofy, ale
to nadal allenowski klimat – pełen paradoksów i kontrastów!
To bardzo gorzki, melancholijny film, rozpływający się nad beznadzieją
naszego życia, ale właśnie takie historie lubię najbardziej. Idealny na
jesienny wieczór!
Prezentuję Wam dzisiaj zdjęcia
z mojego pobytu w Gdyni – mieliśmy szczęście, słońce prażyło porządnie,
więc mogliśmy cieszyć się wakacyjną pogodą, a ja dodatkowo byłem straszliwie
zadowolony, bo nie musiałem nosić moich okropnych, zielonych kaloszy(fakt warty
uwagi – to był pierwszy Opener od kilku lat, kiedy to teren festiwalu nie
przypominał bagna!). Jako, że wewnątrz jestem
jeszcze dzieckiem(na zewnątrz zresztą też), pozwoliłem mojej nieskończonej
miłość do Harry’ego Pottera nadać cielesny kształt i zamówiłem sobie Eko torbę
z inkantacją z trzeciej części – wtajemniczeni wiedzą do czego służyła, a
reszty pewnie to nie interesuje.
Mamy wakacje, więc również więcej
czasu wolnego, dlatego pomyślałem, że polecę wam kilka fajnych filmów, które
ostatnio obejrzałem i przypadły mi do gustu. Na pochmurny wieczór – taki jak
dzisiaj w Białymstoku – mam propozycję idealną: „U niej w domu” – świetny thriller znanego i cenionego francuskiego
reżysera François Ozon, który sprawnie i
w intrygujący sposób opowiada nam historię o fascynacjach – podstarzałego
nauczyciela swoim uczniem i owego ucznia matką jego kolegi z klasy. Obie
relacje wykraczają poza kanon przyjętych zachowań etycznych, wzbudzając u mnie
gęsią skórkę, zdziwienie i konsternację na przemian! Film wciąga w stu
procentach!
Kolejna bardziej komediowa
propozycja to „Kwartet”. Czołówka
utytułowanych angielskich aktorów starszego pokolenia na czele z Maggie Smith wciela
się w rolę mieszkańców domu starców dla emerytowanych śpiewaków operowych. Przezabawny
komediodramat w którym wątek starości i przemijania przeplata się ze wspaniałą
muzyką operową(nie sądziłem, że mi się spodoba!) by stworzyć obraz nadziei i pasji,
która nigdy nie przemija – bo niezależnie od wieku można zarażać entuzjazmem i
być pozytywnie nastawionym do życia.
Zastanawialiście się na czym
polegał fenomen Marilyn Monroe – ja tak, ale po obejrzeniu „Pół żartem, pół serio”(1959) już rozumiem. Marilyn była osobą
obdarzoną niezwykłym urokiem osobistym, który niemal emanował z ekranu, więc
nie dziwię się, że stała się jedną z najbardziej rozpoznawalnych gwiazd na
świecie i ikoną piękna. Poza tym, mam sentyment do czarno-białych filmów, więc „Pół
żartem…” oglądałem z przyjemnością!
A ostatnio w kinie byłem na „Iluzji” i przeżyłem miłe zaskoczenie, bo
nie spodziewałem się czegoś tak dobrego! Film porusza dość interesujący temat,
mianowicie opowiada o grupie najbardziej utalentowanych iluzjonistów, którzy
zdobywają niezwykłą popularność po tym, jak podczas spektaklu rabują bank na
innym kontynencie. Naprawdę dobra rozrywka na wysokim poziomie, dodatkowo kilka
ciekawych zagwozdek umysłowych i zaskakująca niespodzianka na koniec! Szczerze
polecam.
Siedzę teraz przy uchylonym
oknie – w ten wakacyjny poranek(ściślej mówiąc popołudnie, ale przed chwilą wstałem) – teraz, kiedy dni tygodnia przestały mieć
znaczenie, kiedy skończył się ten pośpiech, charakteryzujący ostatnie dni roku
szkolnego – w powietrzu czuję aurę nadchodzących zmian, lecz dokładnie nie
potrafię ich sprecyzować. Wakacje to czas, gdy można się skupić na tym, co nam
wcześniej umknęło, a naprawdę nas interesuje. Postaram się wykorzystaćje na sto procent, żeby naładować się pozytywną
energią na przyszły rok i Wam polecam zrobić to samo.
Każdy musi się czasem na
chwilę oderwać, odpocząć - zrobić sobie przerwę - ja potrzebowałem przerwy od
blogowania – dla zebrania nowych myśli, pomysłów – a przede wszystkim motywacji
do dalszego prowadzenia tej strony. Po prawie dwóch miesiącach, powiedzmy, że w
końcu znalazłem.
No więc wracam – lubię powroty, lubię ich świeżość, nową
energię do działania, którą ze sobą niosą i mnogość perspektyw, pomysłów oraz
nadzieję, że tym razem jednak wszystko wyjdzie lepiej.
Piosenka z tytułu tego posta pochodzi z filmu „The Bling
Ring”, który miałem okazję ostatnio obejrzeć. To obraz oparty na prawdziwej
historii nastolatków, którzy włamywali się do domów Hollywoodzkich gwiazd. Sofia
Coppola bardzo zgrabnie nakreśliła portret współczesnej młodzieży, która ogarnięta
dziką fascynacją światem celebrytów postanawia, nie zważając na nic,
zakosztować luksusowego życia „pięknych i bogatych” – dodatkowo dokumentując wszystko
na facebook’u. Film w wielu miejscach przypomina „Spring Breakers”, więc Ci,
którym podobał się tamten obraz, powinni być również usatysfakcjonowani po
obejrzeniu „The Bling Ring”. Niedawno przeczytałem w internecie artykuł o
dalszych losach członków tego gangu i trochę zszokowało mnie to, że Alexis Neiers,
która była pierwowzorem do bohaterki granej przez Emmę Watson – jest teraz w
USA celebrytką, wyszła za kanadyjskiego biznesmena i prowadzi dostatnie życie w
LA...
„Wielki Gatsby” obejrzany!
Jakiś czas temu zachwyciłem się książką, więc zapewne zdajecie sobie sprawę jak
bardzo niecierpliwie wyczekiwałem na tę premierę - niemalże odliczając dni(NIE, wcale
nie wspominałem o tym w co drugim poście ;D)! I opłaciło się! Film oczarował
mnie pod każdym względem i w ogóle nie rozumiem tej fali krytyki, która spadła
na niego w internecie!
To prawdziwe widowisko, uczta
dla zmysłów. Urzeka każdy najmniejszy szczegół - wszystko wykonano z największą precyzją. Moim zdaniem mistrzostwem są sceny z przyjęć u Gatsby’ego i ujęcia z
Nowego Yorku, które dosłownie zapierają dech w piersiach(ponadto umiejętnie
użyte efekty 3D wbijają w fotel!).„Wielki Gatsby” jest niesamowicie klimatyczny – chyba dla wszystkich na
sali udzielił się duch epoki szalonych czasów prohibicji, kiedy Nowy York był
stolicą szampańskiej zabawy, blichtru i wszechogarniającego kiczu. Tutaj
wszystko mieni się kolorami tęczy, z sufitu spadają confetti, a bohaterowi
ubierają niemalże karnawałowe kostiumy zgodne z ówczesną modą. Ale tak było, Nowy
York kusił swoją potęgą, bogactwem i nieograniczonymi możliwościami -
obietnicami lepszego życia. Mimo, że reżyser uszczuplił ekranizację o kilka
wątków z książki, to nie zatracił głównego znaczenia: że to film przede
wszystkim o nadziei i wierze Gatsby’ego, że wszystko jest możliwe.
Ciekawym zabiegiem było
również przenikanie się współczesności z latami dwudziestymi – głównie w soundtracku, który jest absolutnie
genialny. Momenty w których słyszałem „Young and beautiful” Lany del Rey
były po prostu cudowne(wybaczcie mi brak obiektywności)! Polecam, polecam, polecam!
Chyba każdy czasami miewa taki
okres, kiedy czuje, jakby zupełnie się wypalił. Nie ma na nic ochoty i szczytem
jego ambicji jest jedzenie i leżenie pół dnia w łóżku. Najlepiej wtedy na chwilę
oderwać się od rzeczywistości i odpocząć – aby później wrócić z nową energią i
chęciami do działania. Mały kryzys, zawirowania w życiu prywatnym i w szkole,
sprawiły, że byłem zmuszony na jakiś czas zniknąć z bloga. Na szczęście już
powoli staję na nogi i biorę się do pracy(nie tylko tej internetowej, ale
również szkolnej – oceny, szykujcie się na poprawę!).
Jakiś czas temu pisałem Wam o
książce „The Great Gatsby” – i niedawno zdałem sobie sprawę, że niedługo do kin
wchodzi film na podstawie tej powieści! Z Leonardem DiCaprio, Tobey’m Maguirem
i Carey Mulligan w rolach głównych! Wow! A co najlepsze, w soundtracku
usłyszymy piosenki Lany del Rey i Florence and the Machine – JARAM SIĘ!
Widziałem w kinie ostatnio
dwie dość ciekawe produkcje – „Intruza” i „Spring Breakers”. Może zacznę od
tej drugiej, o! Nie wiem czy to nie aby zbyt kontrowersyjna propozycja jak na
nasze polskie warunki, choć z drugiej strony – zastanawia mnie, jak odebrali go
w USA , gdyż moim zdaniem ten obraz to czysta satyra na współczesną, amerykańską
młodzież.
Może nie będę zdradzał fabuły,
ale powiem, że oglądając ten film – czujemy się jakbyśmy przed oczyma mieli
dziewięćdziesięciominutowy teledysk. Niecodzienna konwencja, niewielka liczba
dialogów i luźna kompozycja czasowa, mogą nieco utrudniać odbiór dla
przeciętnego widza, ale jednocześnie sprawiają, że „Spring Breakers” staje się
nieco niszowy, alternatywny, może niekonwencjonalny? Zawiodę wszystkich, którzy
chcą zobaczyć „Projekt X 2”, jedyne, co łączy te filmy to alkohol lejący się
strumieniami, obfitość nagości i narkotyków. Dla niektórych może to nieco przyćmić głębszy
wydźwięk filmu, ale moim zdaniem, po dłuższym zastanowieniu, każdy powinien
dostrzec w tej historii „coś” więcej… Według mnie, to taka nieoszlifowana
perełka. Polecam tym, którzy choć trochę lubią myśleć i analizować
rzeczywistość!
„Intruz” natomiast to średnia
ekranizacja dość dobrej książki. Pani Meyer miała bardzo dobry, oryginalny
pomysł na fabułę, książka sprzedała się w wielu milionach egzemplarzy – powinna
powstać superprodukcja. I powstała albo coś, co próbuje ją naśladować. Film zaczyna się naprawdę dobrze i do pewnego
momentu trzyma poziom. Niestety, kiedy główna bohaterska dociera do jaskini w
której ukrywają się buntownicy, aż rażą w oczy niektóre błędy – choćby perfekcyjnie
ułożone fryzury wszystkich osób, które ukrywają się pod ziemią i drżą ze
strachu przed atakiem obcych. Myślę, że dla każdego, kto znalazłby się w takiej
sytuacji, priorytetem byłoby ułożenie włosów na głowie! Z biegiem czasu, akcja
zaczyna się trochę rozwlekać, jednocześnie pomijając bardzo istotne wątki – co może
skutkować tym, że niektórzy po prostu nie zrozumieją filmu lub wyda im się
nielogiczny. Podsumowując, „Spring Breakers” mogę polecić Wam z czystym
sumieniem, natomiast na „Intruza” radziłbym się wybrać tylko prawdziwym fanom
książki!
Pamiętam, jak wczoraj rano
poczułem w powietrzu tę bliżej nieokreśloną świeżość - aurę towarzyszącą
zmieniającym się porom roku! Niestety, aktualnie zupełnie się rozwiała, bo gdy
wyglądam przez okno widzę padający śnieg i krajobraz typowo zimowy… Mniemam, że
tak jak wszyscy wyczekuję ciepłych dni – dzisiaj dwa razy sprawdzałem prognozę
długoterminową i w ciągu dwóch tygodni podobno nie ma co się spodziewać większego
ocieplenia – oby meteorolodzy się mylili! Pąki na drzewach, świeża trawa,
kwiaty – może to naiwne z mojej strony, ale mam złudną nadzieję, że wraz z nastaniem
prawdziwej wiosny, moje życie rozpocznie się na nowo. Wiecie, że lubię symbolikę
– wiosna, odrodzenie się natury, nowa energia i te sprawy – dobra, dobra, wiem,
że jestem psycholem!
Dzisiaj prezentuję wam mój
strój z ostatniego, bodajże czwartkowego wypadu do miasta. Niech was nie zmyli
słońce, przeszywający, lodowaty wiatr skutecznie uprzykrzał nam zdjęcia i
sprawiał, że po krótkiej chwili nie czułem palców!
Wiem, że znacie już wszystkie
rzeczy z tej stylizacji – ale nie oszukujmy się, gdybym chciał z każdym publikowanym
postem, wstawiać outfity z całkowicie nowymi ciuchami, to chyba moja szafa
miałaby rozmiar galerii handlowej. Zresztą, moim zdaniem, większość blogów
modowych jest zupełnie oderwana od rzeczywistości – bo czy za sztukę uznajemy
obwieszenie się sponsorowanymi rzeczami z wymiany barterowej i upodobnienie się
do choinki czy może raczej ciągłe próby kombinowania z posiadanymi już
ubraniami? Odnieście to nawet w stosunku do was, ile razy w ciągu miesiąca
całkowicie wymieniacie garderobę, hm? Myślę, że nie rozchodzi się tu o jeden miesiąc,
a raczej o wiele, choć w moim przypadku liczyłbym to nawet w latach!
I remember how I felt yesterday morning – it was
so crispy, that I could almost smell spring. Unfortunately, now it’s freezing
and snowing outside, so I can see a typical, winter scenery that I’m sick of! I
suppose everyone in Poland is looking forward to warm days – today I’ve checked
a weather forecast twice and it’s not going to be any change in a two weeks! I
hope that weathermans are wrong! Flower buds, fresh, green grass and sunlight –
I definitely need it! Maybe it’s naive of me, but I hope that with the real
spring coming, my life will start all over. You know that I believe in symbols –
revival of nature, new energy etc. – okey, I know I’m a total freak, haha! Today I’m presenting you my outfit from last Thursday.
Don’t let the sunlight mislead you! It was so cold, that my hands were almost
frostbitten. Okay, I know that you know all thing from this
look, but to be honest – if I wore only new clothes in every outfit, my
wardrobe would be a size of shopping mall! Moreover, is the idea about festooning
in sponsored clothes and looking like a Christmas tree or about combining with
old clothes and making a new, creative mixes? It’s up to you, but I prefer definitely
the second option!
Mam dla was jeszcze kilka
zdjęć zrobionych przed pokazem w zaprzyjaźnionym Cottonfieldzie. Z zamierzchłych
czasów, gdy miałem jeszcze długie, włosy!
And some photos, taken before the Cottonfield fashion show in early March! From remote past when I used to have longer hair!
Wszystko/All- Cottonfield
A na deser krótka recenzja „Wielkiego
Gatsby’ego” F. Scott’a Fitzgeralda:
Od samego początku powieści
nurtuje nas pytanie: Kim naprawdę jest Jay Gatsby? Tego do końca nikt nie wie,
krążą plotki, że był na Oxfordzie, podobno służył w armii, zapewne zajmuje się
jakimiś szemranymi interesami… Wiele hipotez, ale faktem jest, że co tydzień w
jego olbrzymiej, majestatycznej posiadłości odbywają się ekskluzywne przyjęcia,
na których zjawia się śmietanka towarzyska Nowego Yorku. Jakim zdziwieniem dla
głównego bohatera jest, gdy pewnego poranka jego trawnik przemierza lokaj,
przynosząc mu zaproszenie na owe, owiane legendą, wystawne spotkanie
towarzyskie...
„Wielki Gatsby” to książka o
potędze pieniądza, romantycznej miłości w czasach prohibicji i o tym, że nie
wszystko da się kupić. Wspaniale ukazano tu blichtr i rozpustę lat dwudziestych
Ameryki w XX wieku. Czy to arcydzieło? Nie wiem. Na pewno to bardzo dobra
literatura na wysokim poziomie, którą każdy powinien przeczytać! Przyswaja się
bardzo przyjemnie ze względu na niewielką objętość i przystępny język. Polecam!
„I pomyśleć, że w tym upale komuś może nie być obojętne, czyje wargi
całuje, czyja głowa odcisnęła mokry ślad na kieszeni piżamy, tuż nad sercem!”
„Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie
znosi nas w przeszłość.”
- F. Scott Fitzgerald, Wielki
Gatsby
Sorry guys, my next review will be in English! All I can say about "The Great Gatsby", it's that I really recommend this book for all of you!
"I love New York on summer afternoons when everyone's away. There's something very sensuous about it - overripe, as if all sorts of funny fruits were going to fall into your hands." - F. Scott Fitzgerald, The Great Gatsby
"Gatsby believed in the green light, the orgiastic future that year by year recedes before us. It eluded us then, but that's no matter--tomorrow we will run faster, stretch out our arms farther.... And one fine morning-- So we beat on, boats against the current, borne back ceaselessly into the past." - F. Scott Fitzgerald, The Great Gatsby
Mija kolejna leniwa niedziela,
którą spędziłem na objadaniu się słodyczami, piciu aromatycznej kawy, czytaniu
książek i beztroskich spacerach. Nawet nie pomyślałem o nauce i pracach
domowych, do których powinienem się zabrać. To wszystko przez marcowe słońce, w
którym już czuć lato! Wyglądając przez okno spodziewamy się kilkunastu stopni
ciepła, ale to złudne, gdyż w cieniu nadal czai się zima, gotowa odmrozić palce
i zaczerwienić nosy. Prezentuję wam dzisiaj zdjęcia z zeszłego tygodnia, gdy
jeszcze było trochę cieplej. Tęsknię za dodatnią temperaturą i wyczekuję dni,
kiedy będę mógł zrzucić z siebie tony odzieży wierzchniej i przejść się po
mieście w samej koszulce i spodenkach, nie narażając się na zaziębienie!
Next lazy Sunday passes by on eating sweats,
drinking coffee, reading books and carefree walks. I haven’t even thought of
learning to my geography test or doing homework, what I should do, but I didn’t.
It’s all because of that march sun in which I can almost feel summer. Looking
out the window, I’m expecting 20 Celsius degrees, but it’s a delusion. Winter
is hiding in the shadow, ready to freeze our fingers or blush our noses. I’m presenting to you photos from last week,
when it was a little bit warmer. I miss that weather and I’m looking forward to
time, when I will be able to shed my winter coat and go through the city center
in t-shirt and pants only, without risking my health.
Ostatnio przez moje dłonie
prześlizgnęły się dwie książki – Portret Doriana Gray’a i Pani Bovary. Oba utwory są uznawane za arcydzieła w skali światowej
i oba wzbudziły we mnie wiele skrajnych emocji, jednakże mojemu sercu bliższa
jest zdecydowanie ta druga powieść i to jej poświęcę dzisiejszy wpis.
Pani Bovary została napisana w XIX wieku przez Gustawa Flauberta.
Autorowi wytoczono proces o obrazę moralności właśnie przez wydanie tej
realistyczno-psychologicznej powieści. To książka o miłości młodego lekarza,
który właśnie został wdowcem, do córki jego pacjenta – Emmy. To piękna, szczupła,
brązowowłosa kobieta. Wychowana w klasztorze na czytaniu romansów, stworzyła w
swojej wyobraźni obraz cudownej miłości, któremu Karol w żaden sposób nie jest
w stanie sprostać. Emma czekała na księcia na białym koniu, zamiast niego
zjawił się wiejski, trochę ciapowaty lekarz. Jednak zakochała się w nim,
upatrując zmiany swojego wiejskiego, nudnego życia i czekając na wymarzony
awans społeczny. Małżeństwo nie przynosi jednak upragnionych wielkich
namiętności, nie ma wyznań przy świetle księżyca, gorących pocałunków ani
wierszy recytowanych w gajach przy akompaniamencie słowików. Jest za to nudny
do bólu Karol, któremu do pełni szczęścia wystarczy dobry obiad i uśmiech żony,
która potulnie wyczekuje powrotu męża z pracy. Nie ma się, więc co dziwić, że w
zetknięciu się z wybujałymi fantazjami Emmy, jej partner zaczyna się jawić jako
prostak, sztampowy przedstawiciel klasy niższej, który nie posiada żadnych
ambicji.
„Przed pójściem za mąż wydawało się jej, że jest zakochana; ponieważ
jednak nie przyszło szczęście, jakie z tej miłości miało wyniknąć, myślała, iż
się pomyliła. I usiłowała dociec, co właściwie znaczyły wyrazy: s z c z ę ś c i
e, n a m i ę t n o ś ć, u p o j e n i e, które ją tak zachwycały w powieściach.”
Przełomowym momentem w fabule
jest zaproszenie państwa Bovarych na bal do margrabiego d’Andervilliers w zamku
la Vaubyessard. Tutaj Emma mogła zakosztować wielkiego świata, o którym tyle
czytała. Od tego momentu już nic w jej wiejskim, prowincjonalnym życiu jej nie
zachwycało. Aż do śmierci żyła wspomnieniami balu, bogato zastawionych stołów,
kolorowych świateł, różnorakich tańców i śmietanki towarzyskiej, do której tak
pragnęła należeć.
„Wycieczka do Vaubyessard uczyniła wyłom w jej życiu, podobny do owych
rozpadlin lub szczelin, jakie burza wyrywa czasem w ciągu jednej nocy w górach(…)Serce
jej było do nich podobne: zetknięcie się z bogactwem zostawiło na nim coś,
czego się już zatrzeć nie dało.”
Emma, zaczytana w żurnalach i
lekturach, nieszczęśliwa, czekająca na miłość, której nigdy nie dane było jej
spotkać, rzuca się w wir romansów, poszukując nieodkrytych namiętności. O
kochanków nie trudno, przecież jest piękna! Desperacko szuka wyimaginowanych
uniesień, co z dnia na dzień, staje się coraz tragiczniejsze w skutkach. Jej
moralność praktycznie zanika, nie baczy na to, że zadłuża się po uszy, wydając
pieniądze męża na każdą, nawet najbardziej trywialną i bezsensowną zachciankę, roztrwania
cały majątek i doprowadza rodzinę do ruiny…
„Od tej chwili życie jej stało się jednym pasmem kłamstw, którym
osłaniała swą miłość niby szalem, aby ją lepiej ukryć. Było to jej potrzebą,
manią, przyjemnością – do tego stopnia, że kiedy opowiadała, iż szła p r a w ą stroną ulicy, można było być pewnym, iż szła l e w ą.”
Gustaw Flaubert stworzył
ponadczasowe arcydzieło – wystarczy spojrzeć na język, jakim została napisana
powieść. To niesłychane bogactwo pięknych fraz, wnikliwych analiz i
rozbudowanych opisów skonstruowanych z mistrzowską precyzją – dokładność szczegółów
jest niesamowita! Niektórych może to nudzić, niektórych zachwycać – ja zdecydowanie
zaliczam się do tych drugich. Ponadto warto zwrócić uwagę na znakomicie
naszkicowane stadium psychologiczne niemalże wszystkich głównych bohaterów –
poznajemy ich emocje, motywy - potrafimy się z nimi utożsamić i ich zrozumieć.
Ciężko jednoznacznie ocenić
postać Emmy – z jednej strony była marzycielką, romantyczką, idealistką, z
drugiej można nazwać ją kobietą lekkich obyczajów, nieustannie zdradzającą męża,
roztrwaniającą jego majątek, doprowadzającej się do samozniszczenia i w konsekwencji do stoczenia
na samo dno.
Jedyna postać, która dobrze kończy
w tej powieści to Pan Homais – sąsiad Bovarych, klasyczny kombinator, który od
samego początku wzbudzał we mnie irytację. Zawsze wiedział co powiedzieć, komu
się przypodobać… Aż prosił się o jakieś negatywne zakończenie! Ale tak się nie stało, bo
życie to nie bajka i nie zawsze dobrzy wygrywają.
„Pani Bovary” to powieść
zdecydowanie ponadczasowa. Emma równie dobrze mogłaby oglądać seriale, trzymać
w ręce „Harper's Bazaar” i zaczytywać się w „50 twarzach Grey’a”. Przecież
wieczne poszukiwanie szczęścia i miłości jest wpisane w ludzką naturę...
PS Sorry guys, I don't feel up to writing reviews in English, but I think someday I'll translate them and you will be able to read them too. I can say that I honestly recommend "Madame Bovary" to all of you!
"She wanted to die, but she also wanted to live in Paris." ~ Madame Bovary
Gdybyście kiedyś mieli problem, co zrobić z dużą ilością
wolnego czasu - możecie poprosić mnie, żebym napisać wam poradnik o jego
marnowaniu. Bo, co jak co, ale ostatnio opanowałem to do perfekcji. Rozleniwiłem
się straszliwie(tak, tak, wiem, że piszę to po raz kolejny, ale z każdym dniem
jest coraz gorzej!) – więc jeśli zauważycie, że moja twarz zaczęła przypominać
pączka bądź hipopotama, to się nie zdziwcie – obrastam tłuszczem, bo nie chce
mi się nic robić. Baaa, nawet nie potrafię się zebrać, żeby rano wstać i pójść
do szkoły! Zamiast tego oglądam sobie Czarodziejki na Polsacie - haha nawet nie wiecie jak się wciągnąłem!
Może spróbuję jakoś zgrabnie przejść do outfitu – dzisiaj
prezentuję Wam wyczekaną bluzę z ALOHA FROM DEER – i muszę przyznać, że jakoś
ich produktów zdecydowanie poprawiła się w stosunku do tego, co było w maju
zeszłego roku! Do tego dobrałem neonową, zieloną czapkę, żółte trampki i
granatowe rurki, o!
O, jeszcze chciałbym napisać o „Poradniku Pozytywnego Myślenia”, który ostatnio oglądałem! Brawa
dla reżysera za nakręcenie tak pozytywnej, ciepłej i zabawnej historii o nieodwzajemnionej
i niespełnionej miłości. Oczywiście, jak wszystkie komedie romantyczne, film
ten kończy się happy endem – ale niech Was to nie odstrasza, bo to komedia
naprawdę „wyższych lotów”! Główny bohater – Pat(Bradley Cooper), po przyłapaniu
żony z kochankiem sięga dna i ląduje w szpitalu psychiatrycznym. Po powrocie do
rodzinnego miasta spotyka Tiffany(Jennifer Lawrence) – wdowę, po przebytym
załamaniu nerwowym i już od samego początku wiadomo, że tych dwoje skończy
razem! Brak stabilności emocjonalnej i trzeźwego myślenia czyni tę parę
niezwykle uroczą i – choć większość wątków może wydawać się irracjonalna – to
ta owa gorzko-słodka historia naprawdę do mnie przemawia.
Świetnie napisany scenariusz pełen żywych dialogów, które
naprawdę mnie rozbawiły(Może to moje dziwne poczucie humoru, ale momentami
śmiałem się tak głośno, że ludzie siedzący wokół spoglądali na mnie z
zażenowaniem ^ ^ ) i fenomenalne role Roberta De Niro i Jennifer Lawrence – po „Igrzyskach
Śmierci” można było mieć wątpliwości co do jej gry, ale teraz na pewno je rozwiała i szczerze kibicuję jej w wyścigu o Oskara!
Podsumowując, fabuła jest dość schematyczna i mało zaskakująco,
ale podana za to w najwyższej jakości i odgrywana przez niezwykle
utalentowanych aktorów! Jeśli szukacie dobrej rozrywki – na wysokim poziomie –
która napełni was dużą dawką pozytywnej energii – to koniecznie wybierzcie się
do kina na „Poradnik Pozytywnego Myślenia”! Excelsior!
Walentynki! Aż pomyślałem, że napiszę dla Was posta w ten
cudowny dzień! Jeśli liczycie na serduszka i różowy kolor, to możecie nawet nie
zaczynać lektury – obecnie skąpany jestem w czerni - PS to stwierdzenie raczej
odnosi się do mojego umysłu, bo aktualnie siedzę w dresie i szarej bluzie, o! Z
utęsknieniem wyczekuję wiosny – jej przyjście kojarzy mi się ze swojego rodzaju
oczyszczeniem, świeżą energią do działania, nowym początkiem… - a desperacko
tego potrzebuję!
Dzisiaj byłem w kinie na „Pięknych Istotach” – i powiem Wam,
że dawno nie widziałem tak słabego filmu. Przykro mi, szukałem jakiś dobrych
aspektów, ale – oprócz świetnej gry Emmy Thompson i całkiem ciekawego obrazu
wykreowanego przez Emmę Rossum – naprawdę nie mogę znaleźć niczego, co mogłoby
zachęcić do kupienia biletów na ten film. Dodatkowo, to już moja subiektywna
ocena, ale dawno nie widziałem na ekranie tak irytującej i mało zgranej pary
głównym bohaterów – między Aldenem Ehrenreich’em, a Alice Englert nie ma ŻADNEJ
chemii(no, przynajmniej ja jej nie dostrzegłem), co nadaje wielu scenom dość
melodramatycznego i kiczowatego wydźwięku, gdyż kwestie są wypowiadane w sposób
hmmm… po prostu sztuczny. Efekty specjalne również zawiodły, bo – jak na tak
kosztowny i wysokobudżetowy film – były przerysowane i momentami zwyczajnie nie
pasowały. W ogóle, w tym filmie prawie nic nie trzymało się kupy. Podsumowując,
NIE polecam.
Wracam do was tuż przed
walentynkami – cudownie komercyjnym świętem zakochanych i cieszę się niezwykle,
bo przynajmniej czekoladki będą przecenione. Już od tygodnia z każdej wystawy
sklepowej spoglądają na mnie czerwone serduszka i słodkie maskotki, więc nie
zdziwcie się, jeśli za chwilę „kropka nad i” przybierze kształt < 3"
Spotykam się z zarzutami, że
piszę za mało osobiście. Niestety, moje życie nie jest nawet w jednej
dziesiątej tak pasjonujące, jakbym chciał i dwa razy bardziej przeciętnie niż
możecie sobie wyobrazić, więc wierzcie mi, ale nie chcecie słyszeć sprawozdań z
moich szarych dni w których jedynymi kolorowymi akcentami są książki, które
przeczytam i filmy, które obejrzę. Jeśli ktoś chce poznać mój depresyjny
stosunek do życia, to zapraszam na mojego tumblr’a. Gwarantuję zdołowanie
natychmiastowe. (Ewentualnie jeśli chcecie, żebym poruszył jakieś konkretne
tematy, to napiszcie w komentarzach – postaram się odpowiedzieć na wszystkie
ewentualne pytania, rozwinąć każde zagadnienie, o).
Dzisiaj uraczę was porcją
zdjęć z ostatniego wypadu do miasta z moją koleżanką Dianą i sporą dawką tekstu
– nie przepraszajcie, jeśli nie dotrwacie nawet do połowy – wybaczam wam, wiem,
że przesadziłem, o.
Pewnego dnia, przeglądając tumblr(od którego, swoją
drogą, jestem poważnie uzależniony), natknąłem się na cytat, który niezwykle
mnie zaintrygował. A, że w dzieciństwie czytałem „Opowieści z Narni” i
oglądałem „Piratów z Karaibów”, to zostało we mnie jeszcze trochę natury „poszukiwacza”,
więc postanowiłem za wszelką cenę dowiedzieć się z jakiej książki owy cytat pochodził. Po krótkim, ale bardzo efektywnym śledztwie(podziękowania dla Google,
która bardzo mi je ułatwiło), dowiedziałem się o jaką książkę chodzi – „Szukając
Alaski” Johna Green’a.
Szczerze powiedziawszy, spodziewałem się, że będzie to
lektura, która poruszy mnie dogłębnie i na zawsze zmieni moje życie. Tak się
nie stało. Co nie umniejsza faktowi, że była to naprawdę dobra książka.
Zdecydowanie jest to powieść dla nastolatków - o
nastolatkach. Główny bohater – Miles, to bardzo przeciętny, wychudzony chłopak,
który posiada nietypowe hobby – fascynują go ostatnie słowa,
wypowiadane tuż przed śmiercią przez znanych i cenionych ludzi. Poznajemy go jako samotnika
– na jego przyjęciu pożegnalnym pojawiają się zaledwie dwie osoby – który wyjeżdża
do szkoły z internatem, a to czego tam doświadczy, na zawsze go zmieni. Ku
swojemu zdziwieniu, Miles odnajduje w nowej szkole prawdziwych przyjaciół –
skrupulatnego, prostolinijnego i zarazem ironicznego Pułkownika, otwartego,
przyjaznego Takumiego i bezkompromisową, zbuntowaną, magnetyzującą, wierzącą w
wyższe ideały Alaskę – którą od samego początku darzy nieodwzajemnionym
uczuciem…
Wbrew pozorom nie jest to szablonowa powieść o
młodocianym buncie. Mimo, że do literatury wyższych lotów raczej nie należy, to
zmusza do myślenia. Momentami przywołuje na usta czytelnika uśmiech, momentami
wzrusza. To opowieść o łamaniu tabu, pierwszej miłości i wirze szalonej zabawy,
która wymykając się spod kontroli, prowadzi do tragedii…
Ze wszystkich bohaterów, na uwagę najbardziej zasługuje
Alaska – zestawienie wielu skrajnych cech charakteru, siły młodości i nieodkrytej
tajemnicy. To postać, która jest chyba najsilniejszym akcentem całej powieści -
osoba, którą można kochać lub nienawidzić – sam przyłapałem się na tym, że
lawirowałem pomiędzy tymi dwoma skrajnościami wiele razy, a książkę skończyłem
z dość ambiwalentnymi uczuciami, co tylko pokazuje geniusz autora w tej
kwestii.
Podsumowując, „Szukając Alaski” to książka dla osób,
poszukujących odpowiedzi na podstawowe pytania – dla poszukiwaczy, bo każdy z
nas szuka sensu w życiu, tak jak Miles szukał Wielkiego Być Może. To również
powieść o nauce sztuki wybaczania i zapominania, bo bez niej nie jesteśmy w
stanie przetrwać naszej lichej egzystencji. Ta lektura pomaga uczyć nas żyć z
tym, co zrobiliśmy, bądź z tym, czego nigdy nie zrobimy. „Z tym, co się nie
udało, z tym co w danej chwili wydawało się właściwe, ponieważ nie potrafimy
przewidzieć przyszłości”. I to jest jej największa siła. Idealna na
zimowe wieczory z kubkiem gorącej herbaty i na letnie popołudnia na hamaku w
ogrodzie. Polecam.
Teraz weźmy na warsztat film "500 days of summer" - Coraz bardziej rośnie moje
zwątpienie w osoby, które zajmują się tłumaczeniem filmowych tytułów – w tym wypadku wypada użyć angielskiego frazesu „lost in translation”. Sami twórcy filmu na samym początku informują nas, że nie jest to historia o
miłości, bo „500 days of summer” to historia o uzależnieniu – uzależnieniu od
drugiej osoby. Ciężko w tym przypadku mówić o miłości, gdyż od samego początku
Summer nie odwzajemniała uczuć Tom’a. Może tutaj odzywa się moja dusza romantyka,
ale naprawdę żal mi było głównego bohatera, a z każdą chwilą coraz bardziej
nienawidziłem Summer, która zwodziła go przez cały czas!
Moim zdaniem, w tym przypadku
aktorzy zostali dobrani idealnie, gdyż wzbudzili we mnie cały wachlarz emocji –
od jednej skrajności do drugiej. Warto też wspomnieć o dość ciekawym
rozwiązaniu zastosowanym przez autorów filmu - zaburzenie czasoprzestrzeni w wyniku którego
już od początku wiemy, jaki los spotkał głównego bohatera – w jednej z
pierwszych scen słyszymy nieśmiertelne „Zostańmy przyjaciółmi”.
Jak na początku mówi narrator: "Oto historia chłopaka i dziewczyny.” Tutaj również zaburzono
stereotypową wizję płci – bo tym razem to "on" wierzy w miłość od pierwszego
wejrzenia, jest niepoprawnym romantykiem, a "ona" – nie szuka poważnego związku,
interesuje ją tylko zabawa i w ten sposób bezlitośnie igra z uczuciami „przyjaciela”.
Zdecydowanie mocną stroną tego
obrazu jest muzyka – bardzo dobrze dopasowana, nietuzinkowa z gatunku indie rock,
indie pop, z lat osiemdziesiątych i współczesna. W filmie słyszymy choćby
utwory Carli Bruni, The Smiths oraz The Temper Trap. Więc idealnie wpasowało
się to w moje gusta.
Komedie romantyczne to chyba
najbardziej znienawidzony gatunek filmów – nierealistyczne, przesłodzone – w
tym przypadku było inaczej. Zaserwowano nam słodko-gorzką historię dość niesprecyzowanego
uczucia, które wyniszczało głównego bohatera, dopóki nie doznał swoistego „katharsis”.
Film kończy się wbrew pozorom z dość pozytywnym wydźwiękiem, więc jest
perfekcyjny na samotne wieczory!