Paul Jeremy: Sweet disposition

10.2.13

Sweet disposition


Wracam do was tuż przed walentynkami – cudownie komercyjnym świętem zakochanych i cieszę się niezwykle, bo przynajmniej czekoladki będą przecenione. Już od tygodnia z każdej wystawy sklepowej spoglądają na mnie czerwone serduszka i słodkie maskotki, więc nie zdziwcie się, jeśli za chwilę „kropka nad i” przybierze kształt < 3"
Spotykam się z zarzutami, że piszę za mało osobiście. Niestety, moje życie nie jest nawet w jednej dziesiątej tak pasjonujące, jakbym chciał i dwa razy bardziej przeciętnie niż możecie sobie wyobrazić, więc wierzcie mi, ale nie chcecie słyszeć sprawozdań z moich szarych dni w których jedynymi kolorowymi akcentami są książki, które przeczytam i filmy, które obejrzę. Jeśli ktoś chce poznać mój depresyjny stosunek do życia, to zapraszam na mojego tumblr’a. Gwarantuję zdołowanie natychmiastowe. (Ewentualnie jeśli chcecie, żebym poruszył jakieś konkretne tematy, to napiszcie w komentarzach – postaram się odpowiedzieć na wszystkie ewentualne pytania, rozwinąć każde zagadnienie, o).
Dzisiaj uraczę was porcją zdjęć z ostatniego wypadu do miasta z moją koleżanką Dianą i sporą dawką tekstu – nie przepraszajcie, jeśli nie dotrwacie nawet do połowy – wybaczam wam, wiem, że przesadziłem, o. 


Pewnego dnia, przeglądając tumblr(od którego, swoją drogą, jestem poważnie uzależniony), natknąłem się na cytat, który niezwykle mnie zaintrygował. A, że w dzieciństwie czytałem „Opowieści z Narni” i oglądałem „Piratów z Karaibów”, to zostało we mnie jeszcze trochę natury „poszukiwacza”, więc postanowiłem za wszelką cenę dowiedzieć się z jakiej książki owy cytat pochodził. Po krótkim, ale bardzo efektywnym śledztwie(podziękowania dla Google, która bardzo mi je ułatwiło), dowiedziałem się o jaką książkę chodzi – „Szukając Alaski” Johna Green’a.  
Szczerze powiedziawszy, spodziewałem się, że będzie to lektura, która poruszy mnie dogłębnie i na zawsze zmieni moje życie. Tak się nie stało. Co nie umniejsza faktowi, że była to naprawdę dobra książka.
Zdecydowanie jest to powieść dla nastolatków - o nastolatkach. Główny bohater – Miles, to bardzo przeciętny, wychudzony chłopak, który posiada nietypowe hobby – fascynują go ostatnie słowa, wypowiadane tuż przed śmiercią przez znanych i cenionych ludzi. Poznajemy go jako samotnika – na jego przyjęciu pożegnalnym pojawiają się zaledwie dwie osoby – który wyjeżdża do szkoły z internatem, a to czego tam doświadczy, na zawsze go zmieni. Ku swojemu zdziwieniu, Miles odnajduje w nowej szkole prawdziwych przyjaciół – skrupulatnego, prostolinijnego i zarazem ironicznego Pułkownika, otwartego, przyjaznego Takumiego i bezkompromisową, zbuntowaną, magnetyzującą, wierzącą w wyższe ideały Alaskę – którą od samego początku darzy nieodwzajemnionym uczuciem…
Wbrew pozorom nie jest to szablonowa powieść o młodocianym buncie. Mimo, że do literatury wyższych lotów raczej nie należy, to zmusza do myślenia. Momentami przywołuje na usta czytelnika uśmiech, momentami wzrusza. To opowieść o łamaniu tabu, pierwszej miłości i wirze szalonej zabawy, która wymykając się spod kontroli, prowadzi do tragedii…
Ze wszystkich bohaterów, na uwagę najbardziej zasługuje Alaska – zestawienie wielu skrajnych cech charakteru, siły młodości i nieodkrytej tajemnicy. To postać, która jest chyba najsilniejszym akcentem całej powieści - osoba, którą można kochać lub nienawidzić – sam przyłapałem się na tym, że lawirowałem pomiędzy tymi dwoma skrajnościami wiele razy, a książkę skończyłem z dość ambiwalentnymi uczuciami, co tylko pokazuje geniusz autora w tej kwestii.  
Podsumowując, „Szukając Alaski” to książka dla osób, poszukujących odpowiedzi na podstawowe pytania – dla poszukiwaczy, bo każdy z nas szuka sensu w życiu, tak jak Miles szukał Wielkiego Być Może. To również powieść o nauce sztuki wybaczania i zapominania, bo bez niej nie jesteśmy w stanie przetrwać naszej lichej egzystencji. Ta lektura pomaga uczyć nas żyć z tym, co zrobiliśmy, bądź z tym, czego nigdy nie zrobimy. „Z tym, co się nie udało, z tym co w danej chwili wydawało się właściwe, ponieważ nie potrafimy przewidzieć przyszłości”. I to jest jej największa siła. Idealna  na zimowe wieczory z kubkiem gorącej herbaty i na letnie popołudnia na hamaku w ogrodzie. Polecam. 


Teraz weźmy na warsztat film "500 days of summer" - Coraz bardziej rośnie moje zwątpienie w osoby, które zajmują się tłumaczeniem filmowych tytułów – w tym wypadku wypada użyć angielskiego frazesu „lost in translation”. Sami twórcy filmu na samym początku informują nas, że nie jest to historia o miłości, bo „500 days of summer” to historia o uzależnieniu – uzależnieniu od drugiej osoby. Ciężko w tym przypadku mówić o miłości, gdyż od samego początku Summer nie odwzajemniała uczuć Tom’a. Może tutaj odzywa się moja dusza romantyka, ale naprawdę żal mi było głównego bohatera, a z każdą chwilą coraz bardziej nienawidziłem Summer, która zwodziła go przez cały czas!
Moim zdaniem, w tym przypadku aktorzy zostali dobrani idealnie, gdyż wzbudzili we mnie cały wachlarz emocji – od jednej skrajności do drugiej. Warto też wspomnieć o dość ciekawym rozwiązaniu zastosowanym przez autorów filmu -  zaburzenie czasoprzestrzeni w wyniku którego już od początku wiemy, jaki los spotkał głównego bohatera – w jednej z pierwszych scen słyszymy nieśmiertelne „Zostańmy przyjaciółmi”.
Jak na początku mówi narrator: "Oto historia chłopaka i dziewczyny.” Tutaj również zaburzono stereotypową wizję płci – bo tym razem to "on" wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia, jest niepoprawnym romantykiem, a "ona" – nie szuka poważnego związku, interesuje ją tylko zabawa i w ten sposób bezlitośnie igra z uczuciami „przyjaciela”.
Zdecydowanie mocną stroną tego obrazu jest muzyka – bardzo dobrze dopasowana, nietuzinkowa z gatunku indie rock, indie pop, z lat osiemdziesiątych i współczesna. W filmie słyszymy choćby utwory Carli Bruni, The Smiths oraz The Temper Trap. Więc idealnie wpasowało się to w moje gusta.
Komedie romantyczne to chyba najbardziej znienawidzony gatunek filmów – nierealistyczne, przesłodzone – w tym przypadku było inaczej. Zaserwowano nam słodko-gorzką historię dość niesprecyzowanego uczucia, które wyniszczało głównego bohatera, dopóki nie doznał swoistego „katharsis”. Film kończy się wbrew pozorom z dość pozytywnym wydźwiękiem, więc jest perfekcyjny na samotne wieczory!

“Roses are red,
violets are blue...
Fuck you, whore!”







czapka/beanie - New Yorker
sweter/sweather - Vintage
koszula/shirt - H&M
płaszcz/coat - Pull and Bear
spodnie/pants - H&M
buty/shoes - American Eagle Outfitters 

pics by Diana

12 komentarzy:

  1. super wyfglądasz:) genialny kolor czapki! i jestes b. fotogeniczny:) a co do tekstu (przeczytałam cały:)) ksiązka mnie zainrygowała i z pewnością przeczytam:) a film też wydaje mi sie doć ciekawy! Co do Walentynek, to masz zupełną rację.. to jest jedno, wilekie komerczyjne święto, miłośc powinno się okazywać CODZIENNIE, a nie w Walentynki...
    http://bynse.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudowny post i równie świetna stylizacja. Uwielbiam Twój styl pisania. Tekstu było faktycznie sporo, ale świetnie się to czytało. Może to trochę banalne, ale dzięki temu wpisowi polepszyłeś mój dzień, nawet nie mogę znaleźć słów które oddałyby to jak bardzo mnie inspirujesz :) Dziękuje i serdecznie pozdrawiam.

    xx

    PS. Czytałeś może "My, dzieci z dworca zoo" ? jeżeli nie to polecam, powinno być w Twoim guście.

    OdpowiedzUsuń
  3. Szczerze mówiąc to uwielbiam Ciebie i Twój sposób pisania. Nie ważne na ile linijek piszesz, zawsze jest to bardzo wciągające. Zdjęcia świetne. Na wszystkich super wyglądasz, a przede wszystkim masz swój styl i widać w tym wszystkim Ciebie ! Podziwiam . Książkę miałam okazję przeczytać , jak również film obejrzeć. Podzielam Twoją opinię co do bohaterki Summer i tego w jaki sposób traktuje " swego przyjaciela". Myślę,że większość facetów powinno obejrzeć ten film. Może wreszcie otworzą oczy i przekonają się jak czuje się dziewczyna, która wiecznie jest odtrącana.
    Obserwuję Twój blog od dawna i 3mam kciuki za sukces. Gdybyś miał ochotę możesz czasami zaglądnąć do mnie. Nie odbieraj tego jako spam. Zwyczajnie zapraszam. http://kingacreations.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Pamiętam,gdy kiedyś zastanawiałam się,co to znaczy mieć prawdziwie niebieskie oczy. No to teraz wiem :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Cudowna stylizacja, bardzo mi się podoba połączenie.Myślałam że to ja mam prawdziwie niebieskie oczy, ale teraz zwątpiłam ;_;

    OdpowiedzUsuń
  6. Z przyjemnością doczytałam do samego końca. Wszystkie słowa jakie zawarłeś w jednym poście trafiły do mnie bardziej, niż niejedna książka. Uwielbiam je czytać, kolekcjonować i bardzo bym chciała przeczytać również tą, o której Ty pisałeś. Dziękuję Ci bardzoo, za tego posta i za tą chwilę przemyśleń!
    Co do stylizacji, jak zwykle świetna, przemyślana i w moim guście.
    Zapraszam do mnie ;D

    Pozdrawiam Malinka <3

    OdpowiedzUsuń
  7. Świetnie <3 i zawsze bardzo dobrze czyta się twoje wpisy ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. To był właśnie post od siebie :)

    OdpowiedzUsuń
  9. No cześć,
    fajnie to napisałeś. Zgrabnie i lekko, czyta się z prawdziwą przyjemnością. Filmu, o którym piszesz nie widziałem, ale recenzja brzmi zachęcająco. Sięgnę. Podobnie jak po książkę.
    Bardzo mnie ciekawi, co byś napisał po przeczytaniu książki J. Steinbecka "Myszy i ludzie". To mądra, pouczająca książka zawierająca uniwersale przesłanie. Dla każdego, kto lubi książki wysmakowane i napisane porywająco. Może sięgniesz w weekend i potem coś "skrobniesz"?
    To by było ciekawe. A lubisz muzykę The White Stripes? Jeśli tak, to się rozumiemy bez słów.

    OdpowiedzUsuń
  10. wyglądasz świetnie, a piszesz dużo, nie wiem czemu ludzie mówią, że mało . : )

    OdpowiedzUsuń
  11. Jeśli jeszcze nie oglądałeś, to polecam Ci film "Now is good" i "Daydream Nation"
    Myślę, że spodobają Ci się :)

    OdpowiedzUsuń