Za mną leniwy weekend, a
przede mną bardzo intensywny tydzień – liczba sprawdzianów przewyższa ilość dni
tygodnia, więc może być dość ciężko… jednak mam nadzieję, że dam radę, o! Spodziewajcie
się mnie znowu w następnym tygodniu!
Dzisiaj w nocy Oscary –
poważnie rozważam porzucenie na ich rzecz jutrzejszej klasówki z matematyki,
ale dręczyłyby mnie wyrzuty sumienia – impas, tragizm – nie wiem co zrobić!
Dobrze, może teraz napiszę
trochę o moim zestawie – zdecydowanie casualowy; od dawna kusiło mnie by ubrać
się niemal w całości w czerń – zazwyczaj wyróżniam się z bezbarwnego tłumu –
czy to neonową czapką, czy musztardową kurtką, ale tym razem postanowiłem być
dość niepozorny – wydaje mi się, że każdy ma takie dni, kiedy nie chce rzucać
się w oczy, więc ciemniejsze odcienie to idealne barwy na taką porę – tuż przed coraz
szybciej zbliżającą się barwną wiosną!
Moja dobra, stara skórzana
kurtka z Zary, czarne rurki, czapka i bluza z Local Heroes. Do tego ulubione
czerwone trampki i szalik chroniący przed zimnem, voila, gotowe!
It’s my first time writing in English, so check
me if there’re any mistakes and be understanding!
I’ve just been after a lazy weekend, and before
a really hard week – the amount of tests is exceeding the number of days in
week, so it may be a bit difficult to go through it, but I hope I'll survive
this somehow. Due to a lot of hard work, I’ll be back next week.
Tonight Oscars – I’m really considering
abandoning my maths test for a transmission of the ceremony, but I’m afraid
that I’ll be tormented by remorse – it’s impasse, tragedy – I don’t know what
to do! ;(
Now maybe something about my outfit –
definitely casual. I’ve been tempting to dress in black clothes for a while! I
usually stand out from the crowd – by my neon beanie or mustard coat, but today
I wanted to be modest. I think that everyone sometimes wants to be invisible –
in that case darkest colors are the best way to hide from unwanted sight.
Gdybyście kiedyś mieli problem, co zrobić z dużą ilością
wolnego czasu - możecie poprosić mnie, żebym napisać wam poradnik o jego
marnowaniu. Bo, co jak co, ale ostatnio opanowałem to do perfekcji. Rozleniwiłem
się straszliwie(tak, tak, wiem, że piszę to po raz kolejny, ale z każdym dniem
jest coraz gorzej!) – więc jeśli zauważycie, że moja twarz zaczęła przypominać
pączka bądź hipopotama, to się nie zdziwcie – obrastam tłuszczem, bo nie chce
mi się nic robić. Baaa, nawet nie potrafię się zebrać, żeby rano wstać i pójść
do szkoły! Zamiast tego oglądam sobie Czarodziejki na Polsacie - haha nawet nie wiecie jak się wciągnąłem!
Może spróbuję jakoś zgrabnie przejść do outfitu – dzisiaj
prezentuję Wam wyczekaną bluzę z ALOHA FROM DEER – i muszę przyznać, że jakoś
ich produktów zdecydowanie poprawiła się w stosunku do tego, co było w maju
zeszłego roku! Do tego dobrałem neonową, zieloną czapkę, żółte trampki i
granatowe rurki, o!
O, jeszcze chciałbym napisać o „Poradniku Pozytywnego Myślenia”, który ostatnio oglądałem! Brawa
dla reżysera za nakręcenie tak pozytywnej, ciepłej i zabawnej historii o nieodwzajemnionej
i niespełnionej miłości. Oczywiście, jak wszystkie komedie romantyczne, film
ten kończy się happy endem – ale niech Was to nie odstrasza, bo to komedia
naprawdę „wyższych lotów”! Główny bohater – Pat(Bradley Cooper), po przyłapaniu
żony z kochankiem sięga dna i ląduje w szpitalu psychiatrycznym. Po powrocie do
rodzinnego miasta spotyka Tiffany(Jennifer Lawrence) – wdowę, po przebytym
załamaniu nerwowym i już od samego początku wiadomo, że tych dwoje skończy
razem! Brak stabilności emocjonalnej i trzeźwego myślenia czyni tę parę
niezwykle uroczą i – choć większość wątków może wydawać się irracjonalna – to
ta owa gorzko-słodka historia naprawdę do mnie przemawia.
Świetnie napisany scenariusz pełen żywych dialogów, które
naprawdę mnie rozbawiły(Może to moje dziwne poczucie humoru, ale momentami
śmiałem się tak głośno, że ludzie siedzący wokół spoglądali na mnie z
zażenowaniem ^ ^ ) i fenomenalne role Roberta De Niro i Jennifer Lawrence – po „Igrzyskach
Śmierci” można było mieć wątpliwości co do jej gry, ale teraz na pewno je rozwiała i szczerze kibicuję jej w wyścigu o Oskara!
Podsumowując, fabuła jest dość schematyczna i mało zaskakująco,
ale podana za to w najwyższej jakości i odgrywana przez niezwykle
utalentowanych aktorów! Jeśli szukacie dobrej rozrywki – na wysokim poziomie –
która napełni was dużą dawką pozytywnej energii – to koniecznie wybierzcie się
do kina na „Poradnik Pozytywnego Myślenia”! Excelsior!
Walentynki! Aż pomyślałem, że napiszę dla Was posta w ten
cudowny dzień! Jeśli liczycie na serduszka i różowy kolor, to możecie nawet nie
zaczynać lektury – obecnie skąpany jestem w czerni - PS to stwierdzenie raczej
odnosi się do mojego umysłu, bo aktualnie siedzę w dresie i szarej bluzie, o! Z
utęsknieniem wyczekuję wiosny – jej przyjście kojarzy mi się ze swojego rodzaju
oczyszczeniem, świeżą energią do działania, nowym początkiem… - a desperacko
tego potrzebuję!
Dzisiaj byłem w kinie na „Pięknych Istotach” – i powiem Wam,
że dawno nie widziałem tak słabego filmu. Przykro mi, szukałem jakiś dobrych
aspektów, ale – oprócz świetnej gry Emmy Thompson i całkiem ciekawego obrazu
wykreowanego przez Emmę Rossum – naprawdę nie mogę znaleźć niczego, co mogłoby
zachęcić do kupienia biletów na ten film. Dodatkowo, to już moja subiektywna
ocena, ale dawno nie widziałem na ekranie tak irytującej i mało zgranej pary
głównym bohaterów – między Aldenem Ehrenreich’em, a Alice Englert nie ma ŻADNEJ
chemii(no, przynajmniej ja jej nie dostrzegłem), co nadaje wielu scenom dość
melodramatycznego i kiczowatego wydźwięku, gdyż kwestie są wypowiadane w sposób
hmmm… po prostu sztuczny. Efekty specjalne również zawiodły, bo – jak na tak
kosztowny i wysokobudżetowy film – były przerysowane i momentami zwyczajnie nie
pasowały. W ogóle, w tym filmie prawie nic nie trzymało się kupy. Podsumowując,
NIE polecam.
Wracam do was tuż przed
walentynkami – cudownie komercyjnym świętem zakochanych i cieszę się niezwykle,
bo przynajmniej czekoladki będą przecenione. Już od tygodnia z każdej wystawy
sklepowej spoglądają na mnie czerwone serduszka i słodkie maskotki, więc nie
zdziwcie się, jeśli za chwilę „kropka nad i” przybierze kształt < 3"
Spotykam się z zarzutami, że
piszę za mało osobiście. Niestety, moje życie nie jest nawet w jednej
dziesiątej tak pasjonujące, jakbym chciał i dwa razy bardziej przeciętnie niż
możecie sobie wyobrazić, więc wierzcie mi, ale nie chcecie słyszeć sprawozdań z
moich szarych dni w których jedynymi kolorowymi akcentami są książki, które
przeczytam i filmy, które obejrzę. Jeśli ktoś chce poznać mój depresyjny
stosunek do życia, to zapraszam na mojego tumblr’a. Gwarantuję zdołowanie
natychmiastowe. (Ewentualnie jeśli chcecie, żebym poruszył jakieś konkretne
tematy, to napiszcie w komentarzach – postaram się odpowiedzieć na wszystkie
ewentualne pytania, rozwinąć każde zagadnienie, o).
Dzisiaj uraczę was porcją
zdjęć z ostatniego wypadu do miasta z moją koleżanką Dianą i sporą dawką tekstu
– nie przepraszajcie, jeśli nie dotrwacie nawet do połowy – wybaczam wam, wiem,
że przesadziłem, o.
Pewnego dnia, przeglądając tumblr(od którego, swoją
drogą, jestem poważnie uzależniony), natknąłem się na cytat, który niezwykle
mnie zaintrygował. A, że w dzieciństwie czytałem „Opowieści z Narni” i
oglądałem „Piratów z Karaibów”, to zostało we mnie jeszcze trochę natury „poszukiwacza”,
więc postanowiłem za wszelką cenę dowiedzieć się z jakiej książki owy cytat pochodził. Po krótkim, ale bardzo efektywnym śledztwie(podziękowania dla Google,
która bardzo mi je ułatwiło), dowiedziałem się o jaką książkę chodzi – „Szukając
Alaski” Johna Green’a.
Szczerze powiedziawszy, spodziewałem się, że będzie to
lektura, która poruszy mnie dogłębnie i na zawsze zmieni moje życie. Tak się
nie stało. Co nie umniejsza faktowi, że była to naprawdę dobra książka.
Zdecydowanie jest to powieść dla nastolatków - o
nastolatkach. Główny bohater – Miles, to bardzo przeciętny, wychudzony chłopak,
który posiada nietypowe hobby – fascynują go ostatnie słowa,
wypowiadane tuż przed śmiercią przez znanych i cenionych ludzi. Poznajemy go jako samotnika
– na jego przyjęciu pożegnalnym pojawiają się zaledwie dwie osoby – który wyjeżdża
do szkoły z internatem, a to czego tam doświadczy, na zawsze go zmieni. Ku
swojemu zdziwieniu, Miles odnajduje w nowej szkole prawdziwych przyjaciół –
skrupulatnego, prostolinijnego i zarazem ironicznego Pułkownika, otwartego,
przyjaznego Takumiego i bezkompromisową, zbuntowaną, magnetyzującą, wierzącą w
wyższe ideały Alaskę – którą od samego początku darzy nieodwzajemnionym
uczuciem…
Wbrew pozorom nie jest to szablonowa powieść o
młodocianym buncie. Mimo, że do literatury wyższych lotów raczej nie należy, to
zmusza do myślenia. Momentami przywołuje na usta czytelnika uśmiech, momentami
wzrusza. To opowieść o łamaniu tabu, pierwszej miłości i wirze szalonej zabawy,
która wymykając się spod kontroli, prowadzi do tragedii…
Ze wszystkich bohaterów, na uwagę najbardziej zasługuje
Alaska – zestawienie wielu skrajnych cech charakteru, siły młodości i nieodkrytej
tajemnicy. To postać, która jest chyba najsilniejszym akcentem całej powieści -
osoba, którą można kochać lub nienawidzić – sam przyłapałem się na tym, że
lawirowałem pomiędzy tymi dwoma skrajnościami wiele razy, a książkę skończyłem
z dość ambiwalentnymi uczuciami, co tylko pokazuje geniusz autora w tej
kwestii.
Podsumowując, „Szukając Alaski” to książka dla osób,
poszukujących odpowiedzi na podstawowe pytania – dla poszukiwaczy, bo każdy z
nas szuka sensu w życiu, tak jak Miles szukał Wielkiego Być Może. To również
powieść o nauce sztuki wybaczania i zapominania, bo bez niej nie jesteśmy w
stanie przetrwać naszej lichej egzystencji. Ta lektura pomaga uczyć nas żyć z
tym, co zrobiliśmy, bądź z tym, czego nigdy nie zrobimy. „Z tym, co się nie
udało, z tym co w danej chwili wydawało się właściwe, ponieważ nie potrafimy
przewidzieć przyszłości”. I to jest jej największa siła. Idealna na
zimowe wieczory z kubkiem gorącej herbaty i na letnie popołudnia na hamaku w
ogrodzie. Polecam.
Teraz weźmy na warsztat film "500 days of summer" - Coraz bardziej rośnie moje
zwątpienie w osoby, które zajmują się tłumaczeniem filmowych tytułów – w tym wypadku wypada użyć angielskiego frazesu „lost in translation”. Sami twórcy filmu na samym początku informują nas, że nie jest to historia o
miłości, bo „500 days of summer” to historia o uzależnieniu – uzależnieniu od
drugiej osoby. Ciężko w tym przypadku mówić o miłości, gdyż od samego początku
Summer nie odwzajemniała uczuć Tom’a. Może tutaj odzywa się moja dusza romantyka,
ale naprawdę żal mi było głównego bohatera, a z każdą chwilą coraz bardziej
nienawidziłem Summer, która zwodziła go przez cały czas!
Moim zdaniem, w tym przypadku
aktorzy zostali dobrani idealnie, gdyż wzbudzili we mnie cały wachlarz emocji –
od jednej skrajności do drugiej. Warto też wspomnieć o dość ciekawym
rozwiązaniu zastosowanym przez autorów filmu - zaburzenie czasoprzestrzeni w wyniku którego
już od początku wiemy, jaki los spotkał głównego bohatera – w jednej z
pierwszych scen słyszymy nieśmiertelne „Zostańmy przyjaciółmi”.
Jak na początku mówi narrator: "Oto historia chłopaka i dziewczyny.” Tutaj również zaburzono
stereotypową wizję płci – bo tym razem to "on" wierzy w miłość od pierwszego
wejrzenia, jest niepoprawnym romantykiem, a "ona" – nie szuka poważnego związku,
interesuje ją tylko zabawa i w ten sposób bezlitośnie igra z uczuciami „przyjaciela”.
Zdecydowanie mocną stroną tego
obrazu jest muzyka – bardzo dobrze dopasowana, nietuzinkowa z gatunku indie rock,
indie pop, z lat osiemdziesiątych i współczesna. W filmie słyszymy choćby
utwory Carli Bruni, The Smiths oraz The Temper Trap. Więc idealnie wpasowało
się to w moje gusta.
Komedie romantyczne to chyba
najbardziej znienawidzony gatunek filmów – nierealistyczne, przesłodzone – w
tym przypadku było inaczej. Zaserwowano nam słodko-gorzką historię dość niesprecyzowanego
uczucia, które wyniszczało głównego bohatera, dopóki nie doznał swoistego „katharsis”.
Film kończy się wbrew pozorom z dość pozytywnym wydźwiękiem, więc jest
perfekcyjny na samotne wieczory!
Les Miserables: Nędznicy – 8 nominacji do Oskara, 3 Złote
Globy – ciężko mi opisać, jak bardzo cieszyłem się na ten film i W JAKIM
napięciu czekałem na polską premierę, mimo, że większość soundtracku znam już
na pamięć! Powiem Wam, że się nie zawiodłem, ale po prostu ściska mnie w środku
jak widzę na Filmwebie komentarze typu „Byłoby OK ale po cholerę śpiewają???”
albo „Nawet fajny.. tylko te śpiewy.” (cytaty)… NO BŁAGAM. Również jestem
zawiedzony, kiedy idę na komedię, a jest ona ŚMIESZNA bądź horror STRASZNY – zwątpiłem
- co się dzieje z tym światem…
Dobra, teraz już bez sarkazmu! Epicka historia Jean
Valjeana, tym razem została opowiedziana na nowo – oczywiście zhollywoodzkim rozmachem – ale nie jest to
pełne patosu przedstawienie w Teatrze Roma – lecz bardzo emocjonalny obraz,
który poruszy nawet najbardziej zatwardziałych. Już od samego początku, reżyser
raczy nas aktorstwem na bardzo wysokim poziomie – Anne Hathaway w roli Fantine
sprawdziła się doskonale. Jej „I dreamed a dream” nie było mocne i operowe – do
takiego przyzwyczaiła nas Susan Boyle, jednakże miało swój urok – gdyż Anne
nadała tej piosence zupełnie nowe oblicze – niemalże wypluwała słowa,
początkowo cicho, by później przejść w nerwowy szloch i zakończyć piosenkę niemalże
w agonii. Mistrzostwo! Zdecydowanie to właśnie za nią będę trzymał kciuki w
wyścigu o Oscara.
Głosy męskie również trzymały poziom – bezapelacyjnie
genialny aktorsko Hugh Jackman, mimo, że czasem wydawało mi się, że troszkę
„wył”, to słuchało się go bardzo przyjemnie. Natomiast do Russela Crowe nie mam
żadnych zastrzeżeń.
Chciałbym zwrócić uwagę na Eponine – w której zakochałem
się od pierwszego wejrzenia – zdecydowanie to jest postać, którą rozumiem
najlepiej i najbardziej się z nią utożsamiam, dlatego jej śmierć wywołała we
mnie największe wzruszenie.Moim zdaniem
Samantha Barks sprawdziła się w tej roli znakomicie, choć weźcie pod uwagę, ze
mogę być mało obiektywny w tej kwestii. Tak jak ogromną sympatią darzę Eponine,
tak nie lubię Cosette i w wydaniu Amandy Seyfried wyjątkowo mi się nie
podobała, ale znów podkreślę – nie jestem obiektywny… O, jeśli chodzi o aktorów,
to warto również zwrócić uwagę na fenomenalny duet Heleny Bonham Carter i Sachy
Barona Cochena.
Ale film nie samymi aktorami stoi, to także cudowna
wizualna oprawa – świetne kostiumy i sceneria, po prostu widać, że włożono w
niego grube pieniądze. Mam tylko jedno zastrzeżenie – w niektórych scenach
zbiorowych, po prostu brakowało mi ludzi – nie wiem czy może chcieli
zaoszczędzić na statystach, ale momentami było zbyt „pusto”.
Choć czasem historia wydawała się niespójna – ze względu
na to, że reżyser musiał bardzo poprzycinać fabułę musicalu – niektórych wątków
brakowało, inne były zbędne – jednakże, podsumowując, film był magiczny i naprawdę
mnie poruszył – bo to historia, którą można oglądać 1000 razy, a i tak zawsze coś
w Tobie drgnie. Za każdym razem zwracasz uwagę na inne aspekty tego dzieła; życie
i losy francuskiej biedoty w XIX wieku, konflikt pomiędzy wiernością prawu a
wiernością sercu, niespełnione marzenia, stracona miłość, samotność… To tylko
niektóre wątki poruszane w Nędznikach, ale wbrew pozorom film kończy się
pozytywnym wydźwiękiem – bo zawsze mamy nadzieję na lepsze jutro, po deszczu
przychodzi tęcza, a każda noc kończy się wschodem słońca - pamiętajcie, że szczęście można znaleźć nawet w najmroczniejszych czasach... Myślę, że fani
musicali będą wysoce usatysfakcjonowani, bo naprawdę Tom Hooper odwalił kawał
dobrej roboty, tworząc najlepszy musical ostatnich lat! Zachęcam do obejrzenia
(;
"And remember The truth that once was spoken To love another person Is to see the face of God."