Wracam do was tuż przed
walentynkami – cudownie komercyjnym świętem zakochanych i cieszę się niezwykle,
bo przynajmniej czekoladki będą przecenione. Już od tygodnia z każdej wystawy
sklepowej spoglądają na mnie czerwone serduszka i słodkie maskotki, więc nie
zdziwcie się, jeśli za chwilę „kropka nad i” przybierze kształt < 3"
Spotykam się z zarzutami, że
piszę za mało osobiście. Niestety, moje życie nie jest nawet w jednej
dziesiątej tak pasjonujące, jakbym chciał i dwa razy bardziej przeciętnie niż
możecie sobie wyobrazić, więc wierzcie mi, ale nie chcecie słyszeć sprawozdań z
moich szarych dni w których jedynymi kolorowymi akcentami są książki, które
przeczytam i filmy, które obejrzę. Jeśli ktoś chce poznać mój depresyjny
stosunek do życia, to zapraszam na mojego tumblr’a. Gwarantuję zdołowanie
natychmiastowe. (Ewentualnie jeśli chcecie, żebym poruszył jakieś konkretne
tematy, to napiszcie w komentarzach – postaram się odpowiedzieć na wszystkie
ewentualne pytania, rozwinąć każde zagadnienie, o).
Dzisiaj uraczę was porcją
zdjęć z ostatniego wypadu do miasta z moją koleżanką Dianą i sporą dawką tekstu
– nie przepraszajcie, jeśli nie dotrwacie nawet do połowy – wybaczam wam, wiem,
że przesadziłem, o.
Pewnego dnia, przeglądając tumblr(od którego, swoją
drogą, jestem poważnie uzależniony), natknąłem się na cytat, który niezwykle
mnie zaintrygował. A, że w dzieciństwie czytałem „Opowieści z Narni” i
oglądałem „Piratów z Karaibów”, to zostało we mnie jeszcze trochę natury „poszukiwacza”,
więc postanowiłem za wszelką cenę dowiedzieć się z jakiej książki owy cytat pochodził. Po krótkim, ale bardzo efektywnym śledztwie(podziękowania dla Google,
która bardzo mi je ułatwiło), dowiedziałem się o jaką książkę chodzi – „Szukając
Alaski” Johna Green’a.
Szczerze powiedziawszy, spodziewałem się, że będzie to
lektura, która poruszy mnie dogłębnie i na zawsze zmieni moje życie. Tak się
nie stało. Co nie umniejsza faktowi, że była to naprawdę dobra książka.
Zdecydowanie jest to powieść dla nastolatków - o
nastolatkach. Główny bohater – Miles, to bardzo przeciętny, wychudzony chłopak,
który posiada nietypowe hobby – fascynują go ostatnie słowa,
wypowiadane tuż przed śmiercią przez znanych i cenionych ludzi. Poznajemy go jako samotnika
– na jego przyjęciu pożegnalnym pojawiają się zaledwie dwie osoby – który wyjeżdża
do szkoły z internatem, a to czego tam doświadczy, na zawsze go zmieni. Ku
swojemu zdziwieniu, Miles odnajduje w nowej szkole prawdziwych przyjaciół –
skrupulatnego, prostolinijnego i zarazem ironicznego Pułkownika, otwartego,
przyjaznego Takumiego i bezkompromisową, zbuntowaną, magnetyzującą, wierzącą w
wyższe ideały Alaskę – którą od samego początku darzy nieodwzajemnionym
uczuciem…
Wbrew pozorom nie jest to szablonowa powieść o
młodocianym buncie. Mimo, że do literatury wyższych lotów raczej nie należy, to
zmusza do myślenia. Momentami przywołuje na usta czytelnika uśmiech, momentami
wzrusza. To opowieść o łamaniu tabu, pierwszej miłości i wirze szalonej zabawy,
która wymykając się spod kontroli, prowadzi do tragedii…
Ze wszystkich bohaterów, na uwagę najbardziej zasługuje
Alaska – zestawienie wielu skrajnych cech charakteru, siły młodości i nieodkrytej
tajemnicy. To postać, która jest chyba najsilniejszym akcentem całej powieści -
osoba, którą można kochać lub nienawidzić – sam przyłapałem się na tym, że
lawirowałem pomiędzy tymi dwoma skrajnościami wiele razy, a książkę skończyłem
z dość ambiwalentnymi uczuciami, co tylko pokazuje geniusz autora w tej
kwestii.
Podsumowując, „Szukając Alaski” to książka dla osób,
poszukujących odpowiedzi na podstawowe pytania – dla poszukiwaczy, bo każdy z
nas szuka sensu w życiu, tak jak Miles szukał Wielkiego Być Może. To również
powieść o nauce sztuki wybaczania i zapominania, bo bez niej nie jesteśmy w
stanie przetrwać naszej lichej egzystencji. Ta lektura pomaga uczyć nas żyć z
tym, co zrobiliśmy, bądź z tym, czego nigdy nie zrobimy. „Z tym, co się nie
udało, z tym co w danej chwili wydawało się właściwe, ponieważ nie potrafimy
przewidzieć przyszłości”. I to jest jej największa siła. Idealna na
zimowe wieczory z kubkiem gorącej herbaty i na letnie popołudnia na hamaku w
ogrodzie. Polecam.
Teraz weźmy na warsztat film "500 days of summer" - Coraz bardziej rośnie moje
zwątpienie w osoby, które zajmują się tłumaczeniem filmowych tytułów – w tym wypadku wypada użyć angielskiego frazesu „lost in translation”. Sami twórcy filmu na samym początku informują nas, że nie jest to historia o
miłości, bo „500 days of summer” to historia o uzależnieniu – uzależnieniu od
drugiej osoby. Ciężko w tym przypadku mówić o miłości, gdyż od samego początku
Summer nie odwzajemniała uczuć Tom’a. Może tutaj odzywa się moja dusza romantyka,
ale naprawdę żal mi było głównego bohatera, a z każdą chwilą coraz bardziej
nienawidziłem Summer, która zwodziła go przez cały czas!
Moim zdaniem, w tym przypadku
aktorzy zostali dobrani idealnie, gdyż wzbudzili we mnie cały wachlarz emocji –
od jednej skrajności do drugiej. Warto też wspomnieć o dość ciekawym
rozwiązaniu zastosowanym przez autorów filmu - zaburzenie czasoprzestrzeni w wyniku którego
już od początku wiemy, jaki los spotkał głównego bohatera – w jednej z
pierwszych scen słyszymy nieśmiertelne „Zostańmy przyjaciółmi”.
Jak na początku mówi narrator: "Oto historia chłopaka i dziewczyny.” Tutaj również zaburzono
stereotypową wizję płci – bo tym razem to "on" wierzy w miłość od pierwszego
wejrzenia, jest niepoprawnym romantykiem, a "ona" – nie szuka poważnego związku,
interesuje ją tylko zabawa i w ten sposób bezlitośnie igra z uczuciami „przyjaciela”.
Zdecydowanie mocną stroną tego
obrazu jest muzyka – bardzo dobrze dopasowana, nietuzinkowa z gatunku indie rock,
indie pop, z lat osiemdziesiątych i współczesna. W filmie słyszymy choćby
utwory Carli Bruni, The Smiths oraz The Temper Trap. Więc idealnie wpasowało
się to w moje gusta.
Komedie romantyczne to chyba
najbardziej znienawidzony gatunek filmów – nierealistyczne, przesłodzone – w
tym przypadku było inaczej. Zaserwowano nam słodko-gorzką historię dość niesprecyzowanego
uczucia, które wyniszczało głównego bohatera, dopóki nie doznał swoistego „katharsis”.
Film kończy się wbrew pozorom z dość pozytywnym wydźwiękiem, więc jest
perfekcyjny na samotne wieczory!
“Roses are red,
violets are blue...
Fuck you, whore!”
czapka/beanie - New Yorker
sweter/sweather - Vintage
koszula/shirt - H&M
płaszcz/coat - Pull and Bear
spodnie/pants - H&M
buty/shoes - American Eagle Outfitters